P jak pielęgniarka… P jak pole dance

Byłam wychowywana w duchu wspierającym rozwijanie różnych sportowo-artystycznych pasji. Już jako trzylatka występowałam na scenie Teatru Wielkiego, tańcząc i śpiewając w zespole dla dzieci, a do 13. roku życia chodziłam do szkoły sportowej i profesjonalnie trenowałam taniec towarzyski (na zakończenie udało mi się nawet zdobyć mistrzostwo Polski w mojej kategorii wiekowej). Jak byłam nastolatką, taniec towarzyski zamieniłam na taniec sportowy z elementami akrobatyki, co po liceum w naturalny sposób oddało miejsce pasjonującym studiom, które totalnie (pozytywnie) mnie pochłonęły. 

Mimo że przestałam trenować coś profesjonalnie, co było dla mnie dobrą i przemyślaną decyzją na tym etapie życia, sport cały czas był dla mnie ważny. Co rusz wkręcałam się w inne dyscypliny i zajęcia. Gdy po studiach wyjechałam z mężem do USA, zaczęłam chodzić na siłownię, gdzie pod okiem US Marines uczyłam się, jak skutecznie i bezpiecznie ćwiczyć. Uprawiałam też wtedy jogging, bo to bardzo dobrze działało mi na głowę. Gdy przeprowadziłam się do Finlandii, dokończyć moje studia doktoranckie, dodatkowo wkręciłam się w zajęcia spinningu (na rowerku stacjonarnym), a po powrocie do Polski i urodzeniu pierwszej córeczki, zaczęłam codziennie jeszcze więcej biegać, co mocno mnie dyscyplinowało i pomagało radzić sobie ze lękiem, który w tym okresie mnie wyjątkowo mocno męczył. 

Czegoś mi nie wypada?! Potrzymaj mi czibo

Pomysł na pole dance siedział mi w głowie już od około 10 lat (praktycznie od czasu, kiedy ten sport dopiero zaczynał się w Polsce rozwijać i sporo osób jeszcze źle go kojarzyła – a dla mnie, mówienie, że „czegoś mi nie wypada” brzmi jak zaproszenie ☺). Ponieważ przez kilka lat mieszkałam praktycznie w trzech krajach (na dwóch różnych kontynentach) w tym samym czasie, „skacząc” między nimi co kilka miesięcy, nie byłam w stanie systematycznie rozpocząć nauki tego sportu. Ale pamiętam, jak bardzo zawsze mnie kręcił, bo totalnie odpowiadał mojemu temperamentowi i łączył taniec, akrobatykę i trening siłowy – wszystko co kochałam. 

Alternatywna forma #selfcare

Pierwszy raz postanowiłam zapisać się na zajęcia, jak przeprowadziliśmy się do Polski na dobre, a ja zostałam mamą. Pamiętam, że kończyłam wtedy terapię i poczułam, że to jest idealny moment, aby zainwestować te same pieniądze w inną formę „self-care”. Pokrzyżowała mi plany pandemia, więc zamiast zajęć grupowych zaczęłam po prostu codzienne biegi, a pole dance znowu musiał poczekać. 

Kolejna okazja nadarzyła się jakieś pół roku temu, po przeprowadzce do wymarzonego domu pod Warszawę. Zobaczyłam, że moja sąsiadka polubiła na Facebooku post o starcie nowej grupy w lokalnej szkole pole dance. Czas był idealny, bo grupa miała się zbierać w soboty rano – co bardzo mi odpowiadało (rano mam najwięcej energii) i pozwalało chodzić na zajęcia co tydzień bez większych logistycznych problemów (jak ktoś ma dziecko w żłobku, to wie, o co mi chodzi). 

Pole daj pole

I tak w czasie wakacji, na koniec mojego drugiego urlopu macierzyńskiego, z otwartą głową i bez oczekiwań oraz z zerowym przygotowaniem poszłam na swoje pierwsze zajęcia – i przepadłam. Od razu poczułam, że jest to „mój” sport, ale pamiętam też zdziwienie, kiedy ogarnęłam, że wszystko, co trzeba było robić przy rurce, w rzeczywistości było znacznie trudniejsze, niż wydawało mi się wcześniej. Nawet przy pierwszym „cyrklu” (obrocie) miałam na początku problem, aby w ogóle uwierzyć, że nie wyrwę rury z sufitu (dziwne, wiem).

Poza oczywistym pokonywaniem barier cielesnych, to, co towarzyszy mi na każdych zajęciach, to walka z różnego rodzaju mocno wyolbrzymionymi obawami, których nabrałam z wiekiem (i chyba najmocniej w momencie zastania mamą). Jest to coś, nad czym mocno pracuję, więc pole dance dał mi cudowne „pole” (haha) do ćwiczenia tego w praktyce. I najlepsze jest to, że to naprawdę działa – dosłownie co zajęcia walczę na jakimś poziomie z udowodnieniem sobie, że mogę zrobić coś, co chwilę temu wydawało mi się niemożliwe, albo czego się bałam (najgorsze są dla mnie wszystkie figury, w których wiszę głową w dół i muszę ufać siłom mięśni i tarcia). I tak co tydzień pokonuję kolejne lęki i udowadniam sobie, że wiele z nich często mocno wyolbrzymiam.

Mięśnie, o których nie śniło się fizjologom

Kolejną rzeczą, którą dał mi pole dance (a czego nie dał mi żaden inny sport, który uprawiałam wcześniej) to możliwość pracy nad częściami ciała, których wcześniej nie „ruszałam” w takim zakresie. W ogóle, dopóki nie zaczęłam ćwiczyć, uważałam się za osobę wysportowaną, ale początek trenowania przy rurce mocno to zweryfikował (jedna z wielu lekcji pokory w tym sporcie). Teraz, bardzo powoli i świadomie, wzmacniam te mięśnie, które pozwolą mi w ogóle doskonalić podstawy i myśleć o czymś więcej (przede mną jeszcze długa droga).

Co ciekawe, pole dance pozwolił mi uświadomić sobie, że moja dotychczasowa praca nad mięśniami rąk, nóg czy brzucha nie miała nic wspólnego ze skutecznym budowaniem siły – dlatego teraz moje ćwiczenia wyglądają zupełnie inaczej, co powoli przynosi to rezultaty. Godzinne zajęcia raz w tygodniu nie pozwalają mi jednak na taki postęp, jaki chciałabym widzieć (bo naturalnie chcę już umieć wszystko idealnie i „na wczoraj”). Pole dance uczy cierpliwości. Doskonalenie figur, uczenie się „combosów” i wspinanie się na wyżyny (dosłownie) tego sportu jest znacznie bardziej czasochłonne, niż mi się wydawało (chociaż mam wrażenie, że 10 lat temu szłoby mi znacznie szybciej).

Z jednej strony wiem, że powinnam więcej czasu poświęcać na trening siłowy przy rurce (tzw. pole conditioning), rozciąganie i wzmacnianie (tzw. core muscles, czyli mięśni głębokich), ale bardzo często nie mam po prostu na to czasu ani energii (a na tym etapie mojego życia staram się nie dowalać sobie więcej „dyscypliny” w tygodniu, bo kiedyś miałam tendencje to totalnego zajeżdżania się i dużo pracowałam nad tym, aby się tego oduczyć). Dlatego staram się ćwiczyć między zajęciami, ale na tyle, na ile pozwala mi pierwszy sezon zimowy w żłobku i praca na półtora etatu. Często jedynym możliwym momentem na to jest wieczór, ale wtedy absolutnie najważniejszy jest dla mnie dobry i długi sen, dlatego chodzę spać super wcześnie i staram się nic nie planować na koniec dnia.

W ogóle, kiedy zaczęłam dbać o to, aby nie pracować wieczorami i w weekend, moje życie pod każdym względem się poprawiło, a praca zaczęła mnie autentycznie znowu cieszyć. Tak czy inaczej, to że nie ćwiczę między zajęciami tyle, ile bym chciała, przez co mój progres nie jest dla mnie wystarczająco szybki, nie znaczy, że nie idzie mi coraz lepiej. Idzie, i choć czasami robię 3 kroki w przód, a potem 5 do tyłu, autentycznie widzę progres. Wiele rzeczy, które wcześniej bardzo dużo fizycznie mnie kosztowały, teraz są znacznie łatwiejsze – np. nawet nie wiem, kiedy przestały mnie boleć łopatki po każdych zajęciach (to jedna z tych rzeczy, której nie „ruszałam” w żadnym innym sporcie wcześniej). To samo z rozciąganiem – widzę, jak jestem coraz bardziej elastyczna i coraz mniej boli mnie całe ciało po zajęciach oraz coraz szybciej dochodzę do siebie. Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam bardziej zwracać uwagę na formę (czyli na przykład obciąganie palców i prostowanie pleców, co wizualnie robi mega różnicę – trochę na zasadzie „tam, gdzie mi nie wyjdzie, to przynajmniej dowyglądam”). 

Lekcja pokory

Kolejną lekcją pokory przy pole dance jest to, jak bardzo urazowy jest ów sport. Tutaj wszystko trzeba robić precyzyjnie i strategicznie, bo jeżeli „puści się” jakieś mięśnie za wcześnie przy schodzeniu z figury, to można sobie naprawdę zrobić krzywdę. Te słynne siniaki są jak najprawdziwsze, a rąbnięcie o rurkę (celowe albo przypadkowe), bądź przetarcie skóry naprawdę boli (nie wspominając już o odciskach). Dlatego tak samo jak siła – ważna jest tutaj technika (i czasami po prostu zaciskanie zębów), a także dość trudna do opanowania logistyka sekwencji. 

Last but not least

Najbardziej w tym sporcie (podobnie jak przy deskorolce) kręci mnie ogrom niesamowitych pod względem fizyki rzeczy, które można zrobić z ciałem za pomocą jednego relatywnie prostego przyrządu. Moja pasja jest dziś chyba też największym wyzwaniem, które naprawdę uczy mnie pokonywania trudności, a przy tym ogromnie mnie jara i cieszy. Lubię to uczucie testowania swojego ciała i przesuwania jego limitów, a z pole dance jest to bardziej skomplikowany i żmudny proces, niż się wcześniej spodziewałam. A dopiero się – nomen omen – rozkręcam☺. 

Natalia Sak-Dankosky

Doktor nauk o zdrowiu, adiunkt w Zakładzie Pielęgniarstwa Klinicznego WUM i specjalistka pielęgniarstwa anestezjologicznego i intensywnej opieki pracująca na co dzień na bloku operacyjnym jako pielęgniarka anestezjologiczna. Jako pielęgniarka-naukowiec przez lata doskonaliła swój warsztat naukowy podczas studiów doktoranckich w Finlandii i w Stanach Zjednoczonych. Obecnie zajmuje się badaniem aspektów warunkujących opiekę zorientowaną na osobę w intensywnej terapii. Jej zawodowe zainteresowania skupiają się również wokół pielęgniarstwa infuzyjnego, statystyki w badaniach naukowych oraz pielęgniarstwa opartego na dowodach. Prywatnie jest szczęśliwą żoną Josha i mamą dwóch córeczek. Kocha sport i kosmos. 



Najnowsze