Homo Homeless

„Gdy byłem początkującym lekarzem, a Wrocław skuwały zimy stulecia, przywieziono nam do szpitala o trzeciej nad ranem zamarzniętego człowieka. Znaleziono go nad Odrą, gdzie temperatura sięgała –350C. Był sztywny i zimny jak sopel lodu, nie oddychał, nie biło mu serce, EKG kreślił płaską, horyzontalną linię. O reanimacji zaczynano dopiero mówić, sprzętu nie mieliśmy żadnego. Byliśmy we dwójkę z pielęgniarką. Zacząłem masować serce, a ona – oddychała usta-usta. Z każdym oddechem pokój napełniał się oparami denaturatu. Akcja serca wróciła po około godzinie masażu, oddech – po dwóch godzinach. Nazajutrz chory wyszedł na swoich nogach, zwymyślawszy nas wcześniej, iż zginęła mu paczka papierosów ekstramocne”.

Ta historia opowiedziana przez nieżyjącego już wybitnego lekarza, jednej z najbarwniejszych postaci Krakowa, uwielbianego przez pacjentów i współpracowników – prof. Andrzeja Szczeklika, stanowi jeden z tych niezwykłych przykładów diametralnej odmiany, wydawałoby się, przesądzonego już losu. Widać też pięknie w tym przytoczonym wspomnieniu, jak różne ludzie mają priorytety. 

Przez 9 lat swojego życia, w tym 3 praktyki pielęgniarskiej, pracowałem z bezdomnymi w Przytulisku dla bezdomnych mężczyzn prowadzonym przez Braci Albertynów w Krakowie. Piękna to była przygoda i nauczyła mnie jednej ważnej rzeczy, którą pielęgnuję do dziś – nie mierz ludzi własną miarą! Chciałbym wam pokazać bezdomność moimi oczami, tak od spodu, z perspektywy dzielenia z nimi losu i bycia elementem ich środowiska. 

Bezdomność to egzystencja ekstremalna i jako człowiek z zewnątrz wielokrotnie się zastanawiałem, dlaczego tak jest? Dlaczego taki zdrowy chłop nie pójdzie do roboty, przytułku, na terapię, do domu, który ma? Podzielę się z wami swoją intuicją w tym temacie.

Bezdomność należy do tych patologii społecznego bytu, gdzie wydaje się, że wszystko jest już stracone. Poświęcenie ludzi pracujących na rzecz osób bezdomnych przypomina pracę mitologicznego Syzyfa. Dla wielu ludzi praca ta jest niewdzięczna i nie ma większego sensu, bo trudno uchwycić wymierne wyniki. Większa część przywróconych do życia osób pamięta jedynie, że zginęła im paczka „ekstramocnych” i wraca na ulicę. Duża część bezdomnych mimo wielokrotnych uczciwych prób wydostania się z dna, zostaje powalona jakby niewidzialną ręką i wepchnięta z powrotem w te same wytarte już tory beznadziejności. Powiedzieć zatem o bezdomności, że to brak dachu nad głową – to nic nie powiedzieć.

Wniosek z tego taki, że wszystko zaczyna się dużo wcześniej, a sama utrata dachu nad głową to wierzchołek góry lodowej. Jak pisze francuski psychoanalityk i etnograf Patrick Declerk „[…] poza ubóstwem i wykluczeniem w historii tych ludzi – niezależnie od środowiska – zauważymy zwykle głęboką jednostkową psychopatologię, która na ogół występuje razem z patologią rodziny. Zwłaszcza dzieciństwo kloszardów często bywa naznaczone traumatycznymi przeżyciami.” 

Reakcje obronne

To co bardzo zwracało moją uwagę, to oddziaływanie faktu bezdomności na jednostkę. Sytuacja bezdomnego wiąże się z nagłą zmianą środowiska życia na skrajnie niekorzystne. Spanie „pod chmurką”, wychłodzenie, niedożywienie, brak higieny osobistej, picie alkoholu niewiadomego pochodzenia, agresja, wykluczenie społeczne, walka o pozycję na ulicy itp. wymagają od organizmu i psychiki człowieka dokonania wręcz skoku ewolucyjnego pozwalającego przystosować się do nowego środowiska. Zetknięcie się z nowym środowiskiem diametralnie różniącym się od dotychczasowego i stałe narażenie na czynniki szkodliwe, wyzwala w organizmie szereg reakcji obronnych pozwalających przetrwać najgorsze warunki życia. Z czasem organizm nabywa specyficznych cech morfologicznych charakterystycznych dla bezdomnych, które rzutują między innymi na wygląd zewnętrzny oraz wytrzymałość na czynniki szkodliwe. Psychika człowieka przechodzi równie gwałtowne przeobrażenie, mimo że wiele patologicznych cech mogło pojawić się zanim dana osoba znalazła się na ulicy. Wykluczenie społeczne i stygmatyzacja osób bezdomnych wywołuje u nich mechanizmy obronne zaprzeczeń i wypierania (podobne jak w uzależnieniach), pozwalające lżej znosić społeczne upodlenie, a wręcz poczuć się kimś lepszym, posiadającym większą wolność, wmawiając sobie, że jest się bezdomnym z wyboru. Takie twierdzenie najczęściej nie wytrzymuje krytyki, bo w przeważającej większości przypadków żaden wybór nie miał miejsca. Jest to raczej oznaka przystosowania się do aktualnych warunków. 

Na bezdomność zwykliśmy patrzeć raczej w kategoriach moralnych niż medycznych, a czy jest możliwe potraktować ją jako powikłanie lub następstwo choroby czy nawet samą chorobę? Ta myśl nigdy mnie nie opuściła. Kiedy towarzyszyłem bezdomnym w ich zmaganiach z sytuacją życiową, widziałem, że za porażkę odpowiada coś więcej niż brak dobrej woli czy nieporadność. Tak jak alkoholikowi nie można powiedzieć „stary, po prostu przestań chlać” czy choremu na depresję „weź się w garść”, tak bezdomnemu nie da się udzielić rady pod tytułem „ogarnij się”, bo robimy wtedy z siebie zidiociałych ignorantów.

Zawężenie zjawiska bezdomności tylko do wymiaru socjoekonomicznego nie wystarcza do tego, by w pełni opisać etiologię bezdomności. Do poszukiwania innej etiologii niż bieda skłania fakt niezwykłego oporu do zmiany stylu życia przez bezdomnych, pomimo zapewnienia, jakby się wydawało, wszelkiej potrzebnej pomocy. Gdyby bezdomni byli jedynie ofiarami systemu społeczno-gospodarczego, oczekiwalibyśmy od nich, że będą korzystać z każdej okazji do poprawy swojego materialnego i społecznego funkcjonowania, na przykład w Krakowie, gdzie system pomocy społecznej dla bezdomnych jest bardzo dobrze skonstruowany i dla chętnego nic trudnego. W rzeczywistości jednak tak nie jest. Doktor Barbara Dickey z Uniwersytetu Harvarda i jej współpracownicy stworzyli osiemnastomiesięczny program rehabilitacji bezdomnych, który obejmował 112 osób cierpiących na różne choroby psychiczne. Chciano przez to pokazać, że odpowiedni program zapewniający należyte warunki mieszkaniowe i materialne połączony z leczeniem psychiatrycznym i intensywną opieką socjalną umożliwi wyprowadzenie z bezdomności nawet najcięższe przypadki. Takie same opinie wyrażali inni amerykańscy naukowcy, przeprowadzający podobne eksperyment. Tylko nieliczni bezdomni wypadli z programu w trakcie jego trwania, reszta osiągnęła znakomite wyniki, wychodząc z bezdomności. Po kilkunastu miesiącach zweryfikowano wyniki programu i okazało się, że blisko połowa bezdomnych wróciła na ulicę i do schronisk, a liczba popełnianych przez nich przestępstw wzrosła powyżej poziomu wyjściowego. Możemy chyba tu wspomnieć o paradoksie negatywnej reakcji terapeutycznej, kiedy pacjent nie może znieść lepszego samopoczucia. Występuje ona, kiedy po poprawie stanu zdrowia pacjenta następuje remisja, której towarzyszą często jeszcze gorsze objawy. Wielu bezdomnych tylko przez krótki czas wytrzymuje „komfort” placówek opiekuńczych, po czym wracają na ulicę.

Andrzej Przemieński, w swoich badaniach nad bezdomnością podjął próbę sformułowania pojęcia „syndromu podatności na bezdomność”. W jego ocenie, w większości przypadków syndrom podatności na bezdomność kształtuje się przez nieszczęśliwe dzieciństwo. Innymi czynnikami, które przyczyniają się do powstania syndromu (szczególnie u osób, których wczesna socjalizacja przebiegała prawidłowo) lub jego pogłębienia w późniejszym czasie są alkoholizm, pobyty w zakładach karnych, marginalizacja społeczna, choroby psychiczne i somatyczne.

Joanna Chwaszcz w swoich badaniach nad osobowością bezdomnych mężczyzn wskazuje na wyższy poziom neurotyczności oraz poczucia beznadziejności bezdomnych w porównaniu z niebezdomnymi. Bezdomni są mniej otwarci, mniej ugodowi i sumienni, są gorzej przystosowani społecznie i gorzej radzą sobie w sytuacjach trudnych. Wskazuje w swoich badaniach na odmienność osobowościowego funkcjonowania bezdomnych.

Zrzucanie odpowiedzialności

Ważną cechą bezdomnych jest uzależnienie od pomocy socjalnej, które najczęściej występuje wtórnie u niepijących alkoholików. Antoni Kępiński pisze: „Im większe w człowieku wewnętrzne rozbicie, poczucie własnej słabości, niepewność i lęk, tym większa tęsknota za czymś, co doda mu pewności i wiary w siebie, i z powrotem scali”. Postrzeganie siebie jako beneficjenta pomocy społecznej jest ideą, która pozwala bezdomnej osobie zrzucić z siebie odpowiedzialność za stan, w którym się znalazła. W jego mniemaniu zawinił system, którego stał się ofiarą, a który przez źle zorganizowaną pomoc społeczną każe mu tkwić na ulicy. Człowiek rezygnuje z podstawowych ról społecznych, do których zobowiązuje go życie w ludzkiej wspólnocie, a zastępuje je pretensjonalną postawą oczekiwania – „mnie się należy”. W momencie osiągnięcia socjalnego „raju” (pokój w przytulisku dla bezdomnych, zasiłek stały, zwolnienie z płacenia alimentów itp.) w poczuciu wypełnienia się założonej wcześniej idei, bezdomni zaprzestają jakichkolwiek działań zmierzających do usamodzielnienia. Ograniczają się jedynie do podtrzymywania „status quo”. Występuje tu charakterystyczne dla zaburzeń psychicznych egocentryczne lokowanie własnego JA na szczycie hierarchii wartości. Jest to wyrazem buntu przeciwko własnemu losowi. „Ja” egocentryka nie jest źródłem przyjemności, ale niepokoju oraz ambiwalentnych uczuć, w których przeważają te negatywne. W efekcie zanika niemal zupełnie sfera duchowa w człowieku, która pozwala oprzeć własną egzystencję na czymś trwalszym niż ludzkie JA. Powoduje to postępujące skarłowacenie człowieczeństwa wyzutego z wyższych wartości, którego istotą staje się samozadowolenie. To tutaj leży główna przyczyna tkwienia na ulicy bez ambicji osiągnięcia wyższych celów i wzięcia pełnej odpowiedzialności za własne życie. Stąd bije źródło pretensjonalności, zakłamania, próżniactwa i dążenia jedynie do tego, co konieczne najlepiej cudzymi rękami. Taka sytuacja pozwala osobom bezdomnym nie zwracać uwagi na moralne aspekty ich życia. Bez skrupułów wykorzystują naiwność ludzi i instytucji pomocowych. Egocentryzm sprzyja chwiejności emocjonalnej, co przysposabia do popadania w alkoholizm i inne uzależnienia. 

Zauważalny dla osób pracujących z bezdomnymi jest fakt, że ci noszą w sobie dziwny często nieuświadomiony, a już na pewno niemający odzwierciedlenia w rzeczywistości lęk. Lęk, który ich paraliżuje przed integracją społeczną. Ten lęk budzi bądź to agresję wobec otoczenia, bądź powoduje wycofanie. Takie postawy wydaje się wyjaśniać teoria metabolizmu informacyjnego szeroko opisana przez krakowskiego psychiatrę Antoniego Kępińskiego. Każdy żywy organizm począwszy od jednokomórkowców, aż po człowieka ma w swojej naturze zaprogramowane dwa podstawowe prawa biologiczne: zachowania własnego życia oraz zachowania gatunku. Te dwa prawa odnoszą się zarówno do metabolizmu energetycznego, jak i informacyjnego człowieka. Antoni Kępiński dzieli metabolizm informacyjny na dwie fazy, do każdej przypisując jedno z dwóch podstawowych praw biologicznych. Prawo zachowania własnego życia przynależy do pierwszej fazy metabolizmu informacyjnego, która jest pierwszą reakcją ustroju na bodźce pochodzące z zewnętrznego środowiska jak i wewnętrznego. Mobilizuje ustrój do walki lub ucieczki. Na jej tle buduje się druga faza metabolizmu informacyjnego, która odpowiada za wybór z wielu możliwych form zachowania się, odpowiedniego dla danej sytuacji. O ile pierwsza faza jest krótkotrwała, autonomiczna oraz spontaniczna i odbywa się pod progiem naszej świadomości, o tyle w drugiej fazie występują już stałe zautomatyzowane mechanizmy zależne od naszej woli i kształtowane przez środowisko. Pierwsze prawo biologiczne wymaga od ustroju niszczenia innych organizmów w myśl zasady „zniszczę albo będę zniszczony” i mobilizuje postawę „od” otoczenia – walki i agresji. Drugie prawo biologiczne, charakterystyczne dla drugiej fazy metabolizmu informacyjnego mobilizuje postawę „do”, dążącą do integracji z otoczeniem osiągającej swój szczyt w akcie prokreacji. Podobnie jak w procesach metabolizmu energetycznego w metabolizmie informacyjnym musi istnieć równowaga między procesami katabolicznymi (niszczenia – pierwsze prawo biologiczne), a anabolicznymi (budowania – drugie prawo biologiczne). Problem zaczyna się wtedy, kiedy mechanizmy drugiej fazy metabolizmu informacyjnego, gdzie chodzi o konsekwentne utrzymanie określonej linii postępowania, przechodzą do pierwszej fazy, ogarniając tę część życia uczuciowego, która odpowiada za sygnały nadchodzącego zagrożenia, mobilizujące do postawy leku i agresji „od”. Człowiek taki zrywa kontakt z rzeczywistością, a jego uczucia zostają zawieszone w próżni. Lęk traci swój biologiczny sens sygnału ostrzegawczego. Problem ten występuje wśród ludzi bezdomnych, u których bezsens lęku i agresji jest czymś zauważalnym gołym okiem. Utrwalona u osoby bezdomnej postawa „od” każe jej zawsze wybierać walkę lub ucieczkę. W pierwszym przypadku osoba zbliża się do otoczenia i w myśl zasady „zniszczę albo będę zniszczony”, niszczy otoczenie i pozostaje ostatecznie sam na polu walki. W drugiej postawie ucieczki, otoczenie pozostaje nienaruszone, ale osoba zrywa z nim kontakt. Antoni Kępiński pisze, że: „[…] jest to więc subiektywna jego dekonstrukcja. […]; na tej zasadzie dzieci zamykają oczy, by skoro same nie widzą, tym samym nie być widziane i w ten sposób oddalić od siebie groźne otoczenie”. Druga faza metabolizmu informacyjnego odpowiedzialna za postawę „do”, integrująca nas ze środowiskiem nie funkcjonuje, a przez to nie rozwija się w człowieku. Uczucia leku i agresji są, przez swoje destrukcyjne działanie na osobę, uczuciami negatywnymi, które utrwalone, jak w przypadku bezdomnych, każą im stale walczyć bądź uciekać. Na zasadzie dwukierunkowości uczuć dochodzi do niszczenia otoczenia i niszczenia siebie, agresja rodzi autoagresję, czyli lęk przed samym sobą. Antoni Kępiński podsumowując postawę „od” pisze: „Uczucia negatywne wiążą się z postawą „od” otoczenia, tj. dąży się w nich do zerwania z nim kontaktu; w ten sposób podcina się podstawę zasadniczego zjawiska życia, tj. metabolizmu zarówno energetycznego, jak i informacyjnego. W tym sensie są one naznaczone śmiercią”. Według Kempińskiego śmierć społeczna równa się śmierci biologicznej.

Właśni oprawcy

Każde zachowanie uznawane powszechnie za dewiacyjne wobec normy społecznej, słusznie czy nie, skazane jest na wykluczenie społeczne. Takim zachowaniem dewiacyjnym jest niewątpliwie bezdomność. Z jednej strony mechanizm wykluczenia społecznego działa w dwóch kierunkach. Wyrzuca ludzi poza granicę normalnej egzystencji, odcinając ich od dóbr powszechnych, takich jak na przykład praca i korzyści z niej płynące. Z drugiej – mechanizm wykluczenia zostaje przyswojony przez bezdomnych, czyniąc ich własnymi oprawcami. Jak zauważa P. Declerk „Kloszard to wyrzutek, który już nie może żyć inaczej niż w warunkach wykluczania samego siebie. Patologiczne autowykluczenie, przymusowe i wewnętrzne, prowadzi człowieka poza granice marginalizacji, wyznaczone przez procesy wykluczenia społecznego”. Uznaje on marginalizację za objaw rzutujący na cały obraz kliniczny bezdomnego. Bezdomność traktuje jako przejaw nieuświadomionego pragnienia jednostki stale poszukującej tego, co najgorsze, podświadomie dążąc do poszerzenia zakresu swojej marginalizacji. Jako ilustracje tego zjawiska Declerck podaje wielokrotne i jakby zaplanowane gubienie dokumentów przez bezdomnych „Powoduje ono oczywiście automatyczny paraliż społeczny osoby bez dokumentów, która nie może podjąć kroków w celu uzyskania wsparcia pomocy społecznej. Podwójny ruch, przez który osoba ta nie tylko w sposób symboliczny traci administracyjne uprzedmiotowienie, lecz również zyskuje niezrównany argument na poparcie tezy, że nic nie jest dla niej możliwe”. Żadne działanie nie może zakończyć się sukcesem. Bezdomny skupia się wtedy na porzuceniu własnej sprawy i ucieczce. Występuje tu dodatnie sprzężenie zwrotne, automarginalizacja pogłębia wykluczenie społeczne, które z kolei potęguje automarginalizację. Osoba staje się coraz bardziej wyobcowana i zamknięta w oderwanym od rzeczywistości świecie własnych mechanizmów obronnych. Na końcowym etapie dochodzi również do wyobcowania się od własnego ciała. Przykładem takich zachowań jest skrajny brak higieny osobistej czy zgody na amputację odmrożonej kończyny, mimo że zaniechanie operacji grozi śmiercią, lub bardzo częste zaniedbywanie owrzodzeń podudzi pozostawianych przez wiele miesięcy bez opatrunku. Mowa tu o bezdomnych, którzy nie mają zdiagnozowanych żadnych chorób psychicznych. Declerck widzi w bezdomności skrajny przejaw zaburzenia osobowości zwanego narcyzmem, bo „Jak inaczej wytłumaczyć postawę tych ludzi, którzy kpią z potrzeby natychmiastowej, ratującej życie interwencji lekarskiej, odmawiając jej nie z zamiarem samobójstwa, lecz w odruchu agresji i negowania naczelnej zasady rzeczywistości?”.

Piśmiennictwo:

  1. Szczeklik Andrzej, Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki, Znak, Kraków 2009.
  2. Przemieński Andrzej, Bezdomność jako kwestia społeczna w Polsce współczesnej, Akademia Ekonomiczna w Poznaniu, Poznań 2001.
  3. Declerck Patrick, Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach., WWL Muza S.A., Warszawa 2004.
  4. Chwaszcz Joanna, Osobowościowe i społeczne wyznaczniki funkcjonowania bezdomnych mężczyzn, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin 2008.
  5. Kępiński Antoni, Rytm życia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
  6. Kępiński Antoni, Melancholia, Sigittarius, Kraków 1993.
  7. Sidorowicz Sławomir, Psychospołeczne aspekty bezdomności, [w:] Roczniki Naukowe Caritas 1997.
  8. Freud Sigmund, Poza zasadą przyjemności, PWN, Warszawa 2005.

Szymon Raszka

Magister pielęgniarstwa, specjalista pielęgniarstwa internistycznego. W latach 2006–2015 kolejno: pracownik, pielęgniarz, kierownik Przytuliska dla bezdomnych mężczyzn prowadzonego przez braci Albertynów w Krakowie. Obecnie pielęgniarz oddziałowy oddziału okulistycznego Szpitala Śląskiego w Cieszynie. Członek Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych.



Najnowsze