Cześć, tu Kuba! Jestem studentem trzeciego roku pielęgniarstwa oraz technikiem farmaceutycznym, który od 7 lat pracuje w zawodzie. Od urodzenia choruję na wrodzoną niewydolność nerek w stadium V. Byłem wcześniakiem, urodzonym w 35. tygodniu ciąży. I po co było się tak spieszyć…☺Trochę się tych szpitali w moim życiu przewinęło. I tak jednego razu siedząc na „dializowej uwięzi”, pokusiłem się o refleksję na temat kwestii związanej z chorowaniem medyka.
Jestem osobą dorosłą, którą wchłonął medyczny świat, i to chyba z każdej z możliwej strony, więc nieco inaczej postrzegam pewne sprawy. Wiem jedno – zdobywana przeze mnie wiedza może być nie tylko wybawieniem, ale także przekleństwem. Znacie to? No, a ja pokażę na własnym przykładzie, że my – medycy – jesteśmy absolutnie najgorszymi pacjentami, i to aż z dwóch przyczyn.
Do opisania pierwszej idealnie pasuje powiedzenie o szewcu bez butów. Ile razy się zdarzyło, że gdy coś was bierze: przeziębienie, spadek formy, gorączka, wrzucacie w siebie leki OTC, albo wypisujecie sobie receptę PRO AUTORE na antybiotyk i strzała – do roboty! Bo na chorowanie nie ma czasu ani kasy. Przecież jestem na kontrakcie, albo mają mi wypłacić 80% pensji?! Absolutnie nie. Sam wiem, co mi jest. Pielęgniarka czy pielęgniarz co do zasady i wielokrotnie podchodząc holistycznie do pacjenta, stawiają na edukację, kładą nacisk na profilaktykę oraz zachęcają do obserwowania sygnałów, jakie daje organizm ludzki. A sami stajemy się niczym dr House i samodiagnostyka zaczyna kroczyć w parze z samoleczeniem, i to na porządku dziennym. Oczywiście z różnym skutkiem.
Drugi typ pacjenta to właśnie typ „analityk”.
Totalnie ja! Śmieją się już ze mnie, że mógłbym sobie dorabiać w poradach Google’a, albo pisywać do rubryk typu „Dobre rady” albo „Czego ci lekarz nie powie”. Ale uwierzcie – przez 31 lat mojego życia trochę siebie usprawiedliwiam i załącza mi się tryb lekkiej hipochondrii. Mnie nic nie może być! Jak tylko coś się pojawia, to wchodzę w stan „czuwania” i analizuję. Zaczyna się od wyolbrzymiania problemu, nawet błahe sprawy urastają do rangi problemu rodem z Grey’s Anatomy. I szukam niczym doktor Meredith Grey, co może być przyczyną mojego złego samopoczucia… I drążę. I zawsze dochodzę do dużego kalibru, zakładam przy tym najgorszą opcję, doskonale wtedy wiedząc już, co mi jest, i że „to na pewno to!”.
Choroba i wizyty w szpitalu z pewnością uczą cierpliwości. Musiałem szybko dorosnąć. Wykazywać się odpowiedzialnością. Nie ma co ukrywać… nieważne co jest powodem pobytu w szpitalu – takie „wczasy” nie są fajną sprawą.
Już jako 15-latek miałem swój mały szpital w domu. Taki zalążek pracy pielęgniarskiej. Przez 6 lat korzystałem w domu z dializy otrzewnowej. Codzienna wymiana płynu co sześć godzin spędzała mnie i mojej mamie sen z powiek. Regularna wymiana opatrunków wymagała ode mnie zdobycia nowych umiejętności, bo nie można było dopuścić również do zapalenia otrzewnej. Regularne prowadzenie bilansów płynów, odpowiednia dieta, edukacja związana z chorobą, zakaz kąpieli w basenach i do tego z powodu tak częstej dializy – indywidualne nauczanie w domu. To był hardcore. Później zrobiło się już łatwiej, jak się z tym wszystkim otrzaskaliśmy. Taką miałem wprawę, że brałem maszynę i wyjeżdżałem na wakacje z całym osprzętem. A później doczekałem przeszczepienia nerki. Po sześciu latach czekania na dawcę, udało się!
Najbardziej nie lubiłem wizyt w poradni transplantologicznej. Źle na mnie wpływały. Odbywało się to tak, że nigdy nie było wiadomo, co tam czeka. Przed siódmą rano stawiałem się na badaniach krwi, żeby sprawdzić, jak wygląda mój bieżący stan zdrowia. Czekałem na wyniki niczym skazany na sali sądowej na wyrok. Nigdy nie wiedziałem, jak to się dla mnie skończy. Opcje były dwie: jedna, że wszystko jest okej, dostaję recepty na immunosupresję i strzała: do domu, do zobaczenia za trzy miesiące. Druga, mniej optymistyczna, zakładała, że wyniki są do bani i zostaję na oddziale. Zdarzyło się raz tak, że miałem zostać, a niczego ze sobą nie zabrałem! Żadnych rzeczy, kompletnie się na to nie przygotowałem. Od tego momentu jeździłem zawsze ze spakowaną walizką. Kiedyś sąsiadka spotkała mnie w klatce bloku i pyta: „A ty dokąd się wybierasz? Na wakacje…?”.
Tia, na wczasy na NFZ…
Jakub Modliński @czepekzprzydzialu